Aktualności

Jedna supermoc to za mało – wywiad z fagocistą Vaclavem Vonaškiem

Vaclav Vonašek – znakomity fagocista, kontrafagocista orkiestry Filharmonii Berlińskiej, od tego semestru także gościnny profesor poznańskiej Akademii Muzycznej. W przyszłym tygodniu (16.05.2022) ponownie będziemy mieć przyjemność gościć go w murach naszej uczelni, gdzie poprowadzi warsztaty ze studentami klasy fagotu.

 

Vaclav Vonasek, fagocista

 

Z Vaclavem Vonaškiem rozmawia Karolina Borodacz.

 

Fagot czy kontrafagot? Który instrument jest Panu bliższy?

Oczywiście fagot. Chociaż to dzięki temu, że umiem grać na kontrafagocie, zarabiam w tej chwili na życie. Poza tym ta umiejętność sprawia, że kariera muzyczna jest po prostu bardziej interesująca. I tak jak nieraz dzieci w szkole przechwalają się, jaką mają supermoc – jedni grają w piłkę, inni śpiewają albo tańczą – to jeszcze lepiej mieć dwie supermoce, dwie umiejętności. Kontrafagot bardzo różni się od fagotu, myślę, że nawet bardziej niż rożek angielski od oboju, więc traktuję go jako zupełnie inny instrument.

Jakie są korzyści z grania na obu instrumentach?

Ogromne! Po pierwsze uczysz się nie zagryzać stroika. Trenuje się także aparat gry – wewnętrzne otwarcie jamy ustnej powinno być większe i bardziej stabilne. Poza tym naprawdę trzeba używać powietrza i dmuchać w instrument, inaczej nie da się grać na kontrafagocie. Jeśli te doświadczenia przekłada się na fagot, to one naprawdę pomagają wznieść się na wyższy poziom.

Jest Pan zwycięzcą wielu ważnych konkursów, takich jak chociażby ARD czy Praska Wiosna. Który z nich uważa Pan za swoje największe osiągnięcie? Który stanowił największe wyzwanie?

Tak naprawdę największym konkursem, jaki wygrałem, było przesłuchanie do Filharmonii Berlińskiej. Z pozostałych oczywiście konkurs w Monachium (ARD). Był to chyba najtrudniejszy konkurs, w jakim brałem udział. Niezwykle trudny był repertuar: Koncert Joliveta, ekstremalnie trudny nowy utwór napisany na półfinał… Zwykle zresztą druga runda jest najbardziej wymagająca, bo gra się 40-45 minut i do tego takie utwory jak Monolog Isang Yuna, który zawsze jest dużym wyzwaniem. Zresztą drugi etap był najtrudniejszy także podczas Praskiej Wiosny. Natomiast osobiście uważam, że to ARD był konkursem, który otworzył mi drzwi do przesłuchań w Berlinie.

Na co właściwie zwraca się uwagę, wybierając muzyków spośród kandydatów uczestniczących w przesłuchaniach do Berlińczyków?

Aktualnie mamy przesłuchania na stanowisko fagocisty i otrzymaliśmy 85 zgłoszeń, spośród których trzeba wybrać najbardziej odpowiednich kandydatów. W pierwszej kolejności bierze się pod uwagę oczywiście doświadczenie orkiestrowe, również poziom orkiestr, następnie – czy dana osoba miała znaczących nauczycieli, brała udział w kursach albo była członkiem orkiestr młodzieżowych. I to, co mnie również interesuje – nagrody w ważnych konkursach. Jeśli spełnia się jeden z tych punktów lub któryś z nich wydaje się szczególnie interesujący, to wiem, że mogę zaufać tej osobie. Nawet jeśli jej nie znam i nigdy nie słyszałem, to wciąż będę na „tak”, typując, komu wyślę zaproszenie. Myślę, że tak było również w moim przypadku – nikt by o mnie nie wiedział, gdyby nie wygrana w Monachium.

Wspomniał Pan, że grał Pan Monolog Isang Yuna, dobrze znane jest również Pana nagranie  Pięciu wirtuozowskich wariacji na fagot solo Zdenka Šestáka. Czy często gra Pan współczesny repertuar?

Raczej nie. Grywałem go podczas studiów. Moja praca doktorska dotyczyła utworów na fagot solo, bez akompaniamentu. Jednak założeniem nie było zbadanie muzyki współczesnej, ale zbadanie możliwości fagotu w samodzielnej grze. Ten recital był zwieńczeniem moich studiów doktoranckich. Grałem sam przez cały wieczór… Ale nie powtórzyłbym tego. Chociaż dobrze jest mieć podobne doświadczenie za sobą, zmierzyć się ze swoimi własnymi ograniczeniami. Nie jestem miłośnikiem nowoczesnych technik wykonawczych, ale zawsze powtarzam, że nie można oczekiwać, że będzie się dobrze grać Mozarta, jeśli jest to najtrudniejszy utwór, z jakim się kiedykolwiek miało do czynienia. Należy go przeskoczyć, grać Isang Yuna, Berio… Trzeba eksplorować repertuar, bo to procentuje, kiedy później wraca się do Mozarta.

Występował Pan solo, jest Pan muzykiem orkiestrowym, ale także kameralistą – w której z tych ról czuje się Pan najlepiej?

Nie jestem pewien, czy wciąż pamiętam, jak to jest być solistą. Cóż, dobrze jest mieć możliwość występów we wszystkich konfiguracjach. Solidną bazą dla muzyka jest oczywiście orkiestra, głównie z praktycznych względów finansowych. Ma się poza tym możliwość grania z innymi i stale sprawdza się swój poziom – dźwięk, intonację. Jeśli byłaby to tylko wąska grupa muzyków, istnieje niebezpieczeństwo zbytniego przyzwyczajenia się do siebie, do wzajemnej intonacji, ale też do nieumiejętności i błędów. Jednak po kilku miesiącach grania w orkiestrze nie mogę się doczekać spotkania w naszym oktecie. W Pradze mamy oktet dęty, z którym przygotowujemy dwa, trzy projekty rocznie. Trudno jest się zorganizować, bo na co dzień gramy w pięciu różnych orkiestrach. Ale to tylko sprawia, że jest ciekawiej. Gdybyśmy reprezentowali jedną orkiestrę, może i praca byłaby szybsza, ale punkty widzenia, poglądy na interpretację byłyby od samego początku zbyt oczywiste.

Grając trzy projekty rocznie i mieszkając w kilku różnych, nieraz bardzo oddalonych od siebie miejscach, jak często spotykacie się na próbach?

Również nie częściej niż cztery razy w ciągu roku. Grupa istnieje jednak od 15 lat i wcześniej graliśmy ze sobą znacznie częściej. Teraz to rzeczywiście wyzwanie, bo występujemy razem znacznie rzadziej. Do tego jest nas ośmioro, każdy ma silną osobowość i własny punkt widzenia. Ostatnim razem nagrywaliśmy Das Knabenwunderhorn Mahlera i realizator dźwięku nie był w stanie pojąć, jak możemy być w stosunku do siebie tacy wredni. Również na scenie i w studio nagrań. Jednak, jeśli jest się w stanie opanować adrenalinę i negatywną energię, to naprawdę potrzeba niewiele, żeby złość zamienić w motywację. Poza tym jesteśmy doświadczonymi muzykami, więc wiemy też, czego możemy od siebie wzajemnie oczekiwać, a czego nie. A o co lepiej w ogóle nie prosić.

Poza oktetem grałem również w trio stroikowym. Na jego potrzeby zaaranżowałem wówczas wybrane części z Wariacji Goldbergowskich. Chciałem zaaranżować całość, ale dla wyłącznie trzech instrumentów to było niewykonalne. Wpadłem więc na pomysł, żeby dodać basethorn. Rezultat okazał się rewelacyjny! Od tamtego czasu jako Arundo Quartet graliśmy ten projekt 20 razy. Do tej pory spotykamy się wciąż dwa, trzy razy w roku.

Grywam oczywiście również z kolegami z orkiestry. To jest coś, na co wszyscy czekamy z niecierpliwością. Naprawdę, nic nie cieszy nas, muzyków orkiestrowych, bardziej niż te projekty kameralne.

O Berlińczykach mówi się, że są jedną z najlepszych orkiestr na świecie. Czy czuje Pan związaną z tym presję?

Presja jest ogromna! Odczuwa się ją jednak tylko do pewnego momentu. Po przekroczeniu krytycznego poziomu właściwie nie ma ona większego znaczenia. W sobotni wieczór koncerty są transmitowane na żywo na platformie Digital Concert Hall. Świadomość, że absolutnie każdy może cię zobaczyć i usłyszeć, nie jest lekka. Gdybym o tym myślał, musiałbym od razu zrezygnować.

Co jest największym wyzwaniem w tej pracy?

Największym wyzwaniem jest być jednym z nich, być im równym. Bo to ONI. Wciąż czuję się nieswojo mówiąc „my”. To naprawdę jest wyzwanie, przynależeć do tego zespołu, być jego częścią. Tak jak Emmanuel Pahud, Albrecht Mayer… Nawet oni grając w orkiestrze zachowują się inaczej, niż gdy grają solo. Zwłaszcza Emmanuel – on wie dokładnie, kiedy ma prowadzić sekcję, a kiedy może zabłysnąć (a on potrafi błyszczeć!). Ale chociaż uważam, że jest znakomitym solistą, to jeszcze bardziej podziwiam go jako kameralistę i muzyka orkiestrowego.

Ponadto ONI mają wobec ciebie także swoje wymagania. Oczekują, że nie tylko będziesz z nimi tak po prostu grał, ale że dasz im coś od siebie, że ich zainspirujesz. Także jako kontrafagocista. Cały czas muszę grać aktywnie, planować harmonię, tak aby mieli solidną podstawę, na której mogą się oprzeć. Jeśli zaakceptujesz wszystkie wyzwania, jakie stawia przed tobą ta orkiestra, to praca w niej jest wyłącznie przyjemnością.

Kiedy zaczynał Pan grać w Berlińczykach, miał Pan zapewne jakieś wyobrażenie, jak wyglądać będzie praca w tym zespole. Czy było jednak coś, co Pana zaskoczyło?

Zaskakujące jest to, że nikt z nas nie uważa za oczywiste, że orkiestra zawsze gra fenomenalnie. Wszystkie koncerty zaczynamy od zera i tworzymy je w danym momencie od początku. To nie jest tak, że wciskasz przycisk „play” i muzyka płynie jak z nagrania. Każdy koncert jest inny i nie każdy jest idealny. Podczas każdego z nich wiele się dzieje.

Czyli nawet tak wspaniała orkiestra złożona ze świetnych muzyków wciąż jest „żywym organizmem” i wciąż mogą się zdarzyć wypadki. Nie towarzyszy wam przekonanie „jesteśmy wspaniali, więc i tak będzie doskonale”…

Właśnie! Wypadki się zdarzają, ale to odwaga, podejmowanie ryzyka i podejście mają znaczenie. Nikt nie liczy błędów. Nikt nie chce perfekcyjnych, ale nudnych wykonawców. Nawet podczas przesłuchań nie oczekujemy, że ktoś będzie grał, jak wszyscy. Szukamy raczej kogoś, kto coś wniesie do naszego zespołu, a nie tylko będzie pasował do orkiestry.

Pochodzi Pan z Czech, uczył się Pan w Pilźnie, w Pradze, ale potem także w Wielkiej Brytanii w Royal College of Music. Jak wyglądały Pana pierwsze kroki na instrumencie?

Zacząłem grać na fagocie, kiedy miałem 14 lat. Moim pierwszym instrumentem był klarnet, ale podczas egzaminu wstępnego do konserwatorium zaproponowano mi fagot, a ja… nie wahałem się ani chwili.

Naprawdę? Tak po prostu dał się Pan namówić? Było coś, co zadecydowało, że jednak wybiera Pan fagot?

Chyba ukryta pasja do tego instrumentu. W szkole muzycznej w moim rodzinnym mieście był jeden jedyny fagocista. Kiedy miałem 10 lat słyszałem go na koncercie. Byłem zafascynowany tym instrumentem głównie ze względu na jego budowę – te dwie rury włożone w jedną większą. Powiedziałem mojej mamie, że chciałbym grać na fagocie, ale ona uznała to za żart. Na kilka lat zapomniałem o tym i właśnie podczas tego egzaminu mój nauczyciel (który sam był fagocistą, chociaż mnie uczył grać na klarnecie) napomknął o możliwości nauki gry na fagocie. Okropnie bał się mojej reakcji, myślał, że będę rozczarowany. Tymczasem ja niesamowicie się ucieszyłem i natychmiast zdecydowałem, że zmieniam instrument. Nawet przez sekundę nie żałowałem klarnetu.

To był ciekawy moment w życiu. Musiałem dogonić moich kolegów, bo jako fagocista zaczynałem od zera. Podczas gdy pianiści, skrzypkowie grali już poważne koncerty, ja byłem na poziomie pierwszych etiud Pivonki i Weissenborna. Byłem jednak zmotywowany – jako ostatni biegacz na starcie, mogłem tylko wyprzedzać innych. I tak po 5 latach dostałem się na studia, gdzie nie było nas już dwóch, trzech fagocistów, ale ośmiu. Czułem się, jakby otworzyły się przede mną drzwi do wielkiego świata. Słuchałem starszych kolegów i bardzo chciałem grać jak oni. Chociaż nie raz załamywałem się, że w życiu mi się nie uda im dorównać. Jednak właśnie dzięki nim, parłem w górę.

… i udało się. Zdobył Pan nawet stypendium na studia w RCM.

Ciekawa historia – startowałem w plebiscycie Talent Roku i w ostatnim etapie brałem udział ja, tubista, kontrabasista oraz pianista, który grał koncert Czajkowskiego. Rywalizowałem z nim grając koncert fagotowy Hummla i byłem przekonany, że nie mam szans na wygraną. Postanowiłem więc po prostu dobrze się bawić podczas występu.

To było chyba właściwe podejście…

Zdecydowanie! W Londynie spędziłem rok. Wtedy świat stał się jeszcze większy. Inny. Także pod względem stylu grania. W Czechach był on wówczas wciąż bardzo konserwatywny i moi nauczyciele uczyli mnie dokładnie tak samo, jak uczono ich. Słychać było różnicę, kiedy ktoś miał możliwość zdobyć doświadczenia za granicą. To było rzadkie, bo też wyjazd nie był tani. W dalszym ciągu nie jest, jeśli liczymy koszt utrzymania, mieszkanie, ceny w sklepach. Wszystko jest droższe. Myślę, że Polacy, podobnie jak Czesi, również odczuwają tę różnicę. Ja w każdym razie byłem pierwszym fagocistą studiującym za granicą w tamtym czasie. Dlatego kiedy wróciłem, pamiętam, że moi profesorowie byli bardzo podejrzliwi. Wyrażali swoje niezadowolenie i mówili, że znowu trzeba mnie korygować, że zmarnowałem rok i wszystko poszło w nie tę stronę, co trzeba. Jednak ten wyjazd bardzo otworzył mi oczy.

Na co kładł Pan nacisk podczas studiów? Czy jest coś, za co jest Pan sobie wdzięczny albo coś, czego Pan żałuje, co można było robić lepiej w tamtym czasie?

Zacznę od końca, od tego, czego żałuję. Są rzeczy, na których mogłem skupić się bardziej i na które nie zwracałem uwagi. Mówiliśmy o konkursach – skupiałem się na nich, aby zostać solistą, nie tylko, żeby zdobyć sławę, ale przede wszystkim możliwości i zaproszenia, niestety zapomniałem o życiu towarzyskim. Nigdy nie słuchałem innych uczestników konkursów, dopiero kiedy sam skończyłem, byłem świadkiem kilku ostatnich wykonań. Konkursy traktowałem raczej jako wyzwanie, coś, co muszę wygrać, niż jako doświadczenie. Znacznie później uświadomiłem sobie, że przecież prawie wcale nie grałem w tym czasie w zespołach kameralnych, nie byłem członkiem żadnej orkiestry młodzieżowej. Gdybym mógł przeżyć ten czas jeszcze raz, to na pewno zwróciłbym uwagę na budowanie relacji z innymi ludźmi, wymianę doświadczeń, kontaktów. Być może byłem zbyt uparty, aby słuchać starszych i bardziej doświadczonych fagocistów i zawsze musiałem robić wszystko po swojemu. Ale życie byłoby nudne, gdyby od samego początku znało się dobrą drogę.

Gdyby miał Pan udzielić obecnym studentom jakiejś złotej rady, co by im Pan powiedział?

Wszystkim młodym muzykom poleciłbym grać jak najwięcej w orkiestrach, w zespołach kameralnych, brać udział w wakacyjnych kursach i projektach takich jak Verbier czy Schleswig-Holstein, Gustav Mahler Orchestra. A potem wziąć udział w jednym poważnym konkursie muzycznym, ale bez przymusu wygrania go.

Od tego semestru jest Pan profesorem wizytującym w Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego w Poznaniu. Czy ma Pan jakieś plany związane ze współpracą z klasą fagotu?

Chciałbym wykształcić kilku dobrych kontrafagocistów, którzy naprawdę będą potrafili grać na tym instrumencie i będą gotowi dołączyć do Pracowni Bassoon Ensemble (chociaż, szczerze mówiąc, sam chętnie bym pograł w waszym zespole). Jednak moim największym celem jest rozbudzenie w fagocistach pasji do kontrafagotu. Oczywiście największym marzeniem każdego jest być pierwszym fagocistą w jakiejś świetnej orkiestrze, ale czasami trzeba po prostu zmierzyć się z rzeczywistością. Gdybym nie umiał grać na obu instrumentach, nigdy nie grałbym w Berlińczykach. Nie znalazłbym się tam również, gdybym nie grał na kontrafagocie w Czeskiej Filharmonii. Nie musiałem ćwiczyć specjalnie do tych przesłuchań, co jest ważne, bo kiedy pojawia się wakat na wymarzone stanowisko, masz pół roku na przygotowanie się do konkursu. Jeśli dopiero zaczynasz się uczyć grać na instrumencie, wtedy jest już za późno. Często porównuję naszą pracę do zawodu pilota – każdy z nas musi „wylatać” godziny na swojej maszynie. Pewnego dnia może się to bardzo przydać. Poza tym umiejętność gry na obu instrumentach naprawdę przynosi radość i satysfakcję. Bardzo chciałbym, żeby studenci to widzieli.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Lekcje fagotu z Vaclavem Vonaskiem Fotografia z lekcji fagotu z Vaclavem Vonaskiem Zdjęcie z zajęć z fagotu z Vaclavem Vonaskiem Fotografia z zajęć fagotu z Vaclavem Vonaskiem Fotografia z zajęć fagotu z Vaclavem Vonaskiem